Reklama
Newsletter

Archives
12
Dec
9

Dziś był w końcu wyczekany przeze mnie dzień, w którym czułam się odpoczęta. Kręgosłup wreszcie nie bolał, powiedziałam “dobijcie mnie” w ciągu dnia zaledwie 3 razy i to bez przekonania, cały dzień byłam przytomna i pamiętałam kim jestem. Cudowny dzień. Pomyślałam więc, że skoro już kipię energią i entuzjazmem, to sobie kurde posprzątam (rozwinięta w zlewie nowa cywilizacja już rzucała we mnie oszczepami jak byłam w kuchni). Tyle z tego mam, że znowu jestem zmęczona. Życie jest tak naszpikowane pułapkami, że to nie idzie ogarnąć.

Kontempluję “to do” listę na ten rok i z czymś na kształt dumy skreślam z niej kalendarz. Zrobione, wydane, pozamiatane. Coś niezwykłego. Wymyśliłam, że trzeba go zrobić jakoś w październiku, a teraz jest grudzień i projekt skończony. Rekord życia i wielki dysonans poznawczy. W moim życiu tak szybko się takie rzeczy nie odbywają. Wszak jestem ślimakiem.

Kiedyś u terapeuty usiłowałam wykminić o co chodzi z tym moim ślimaczeniem się i doszłam do wniosku, że jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie o relacje z matką. I naszło mnie wspomnienie o jej procesach decyzyjnych, które przejęłam. To było złe. Np. proces decyzyjny i wprowadzenie w życie projektu “oddajemy książkę do biblioteki”. Obecnie robię to tak: wymyślam, że trzeba oddać książki, biorę książki, niosę do biblioteki, koniec tematu. Z matką było inaczej. Jakoś tak: wymyślała, że trzeba oddać książki do biblioteki, opowiadała miesiącami jak to nie ma czasu tego zrobić i jak to koniecznie powinna to zrobić i że termin już minął, ale ona nie zrobi, bo nie da się, ale zrobi, tylko nie dziś, ale nie teraz i nie w tym miesiącu, a najlepiej nie w tym życiu. Ku swojej rozpaczy przejęłam ten nawyk. Do dziś pomysły na rzeczy spisywane są na wielkie to-do-liście, opowiadam, jak to bym je zrobiła, ale nie dziś, a w ogóle najlepiej gdyby się same zrobiły jakoś czarodziejsko, bez mojego udziału.

Patrzę więc w moją pracę i robię groźną minę usiłując wywołać w niej respekt, sprawić, aby zrobiła się sama. Ale nie jest wzruszona takim moim postępowaniem. Nic się nie zmienia. Fatalność.

No w każdym razie jak taki projekt się robi szybko, czyli decyzja -> wykonanie (proszę zwrócić uwagę na brak punktu “pierdolenie o Szopenie i użalanie się nad sobą”), to mam dysonans poznawczy jak to się stało. I czy ten projekt na pewno się stał i czy to jest moje prawdziwe dziecko.

Następna w projektowej kolejce: planszówka, która przeleżała w szufladzie z 2 lata, więc jest jak najbardziej najmojsza. Choć i tak nie pobija projektów leżących w szufladzie od podstawówki :)! Zasadniczo nigdy nie rezygnuję z raz zaakceptowanych pomysłów, na ogół po prostu ewoluują i ewoluują aż ledwo same siebie przypominają. Co do planszówki w każdym razie, to podpowiedziano mi kilka metod jak uratować ten projekt przed kosztami produkcji na poziomie 75zł i cieszy mnie to niesamowicie. Zwłaszcza, że miałam marzenie aby finalny odbiorca płacił za nią nie więcej niż te 75.

Ale najbardziej mnie cieszy styczniowy projekt “urlop”. 2 lata bez urlopu to był najśredniejszy z moich pomysłów. I pojadę. Jak się uda to urodziny spędzę w jakimś miłym miejscu, a nie w tej szarej brei piaseczyńskiej. Mam poważne plany co do tego urlopu. Najpoważniejszy to taki żeby nie zrobić absolutnie nic konstruktywnego. Chcę, aby wykonywane przeze mnie czynności były tak niekonstruktywne, żeby ich niekonstruktywność nie była  w istocie jedynie brakiem konstruktywności, a wręcz jej antytezą. Taki plan.

Poza tym kombinuję czy by nie przeprowadzić się do Krakowa. Nie wiem czy to zrobię, ale odgrażam się, że tak.

Ale to wszystko przemyślę po urlopie.