Reklama
Newsletter

Archives
29
Dec
0

Podsumowanie 2015

Naszło mnie jakieś podsumowanie roku uczynić, bo w sumie to jest taki czas na to i czuję w tym swego rodzaju tradycję, tak więc lecę z tym koksem.

Niecały rok temu uczyniłam notkę z planami na 2015 i zapowiedzią, że pod koniec, czyli teraz, sobie na nią spojrzę, tak więc paczę.

Korpo Tale udało się zrobić, choć było zylion razy trudniej i dłużej niż planowaliśmy. Sprawdziła się tutaj prawda o game designie, że pierwsze 90% gry jest dużo łatwiej zrobić niż drugie 90%. Nadal pracujemy nad tym, żeby w końcu było na Steam, ale mega powoli to wychodzi przez przygniecenie tematami. Póki co będzie można je kupić tutaj jakby ktoś chciał (opcja kupna pewnie pojawi się po Sylwestrze, jak się Gindie ogarnie).

RPG Kotki – udało się zrobić crowdfunding 😀 Przez to jak bardzo opóźniło się Korpo przesunęły się też kocury. Na 2016. Teraz zrobiliśmy sobie wszyscy od nich przerwę świąteczną, od stycznia trzaskamy jak dzicy. A o kocią karciankę nawet Darkena nie zagaduję, taki zadział się tu ogólnie burdel na kółkach, że aż mi żal o to pytać.

Kawaii Scotland doczekało się fanpejdża, Dranka czasami wrzuca tam przecudnej urody arty. Manga jest narysowana w jakiś 25%. Może nawet będzie gotowa w 2016?

Albumy co chciałam zrobić to nawet za bardzo nie tknęłam z tego wszystkiego. Mortal Dating 2 też nie tknięty :< Zrobiłam jeno Kartki z datami i ścienny kalendarz z Kiciputkiem. Oba podobno wyszły ładnie, nawet nie widziałam jeszcze, taka sytuacja :<

Poza tym, z fajnych rzeczy w 2015, to odkryłam na nowo po latach szycie i szydełkowanie (tu przypominam o aukcji króliczych pudełek na WOŚP). Bardzo mi to koi psychikę. Ukojenie psychicznie też nastąpiło gdy wyjechałam do lasu, gdzie odcięłam się od internetów, dzięki czemu jakoś spontanicznie wymedytowałam rozmaite prawdy o sobie, kosmosie, twórczości, wieczności i inszych cudach niewidach. Ogólnie wiele ogarnięcia spłynęło na mnie niczym dyniowe latte na spragnione gardło hipstera.

Podsumowując 2015 więc – mogłoby być lepiej, ale i tak całkiem przyzwoicie.

A co na rok 2016?

Oesu miljonspraw, wymienię jeno najważniejsze, co się do nich jaram na ten moment.

– RPG kotki trzeba zrobić.

– Poza tym dwie małe gierki mi się marzą, jedna jest visual novelą, druga beat em up.

– Chcę dokończyć zeszyt komiksowy Kapitan Szyszko. Jest gotowy w jakichś 80% i nieskrępowanie głupi. Jestem bardzo ciekawa jak zostanie przyjęty przez czytelników. Pewnie jakoś głupio 😛 Jeśli się spodoba to pewnie narysuję kolejne części. Fajnie się te klucholudy rysuje.

– Odpicuję profil na patronite jakimiś fajnymi opcjami.

– Może byśmy zrobili z Marcinem ten jego jutub z fanfikami, ale nie umiemy w filmy :< Może się Adrian naumie w filmy i da się wykorzystywać do obróbki czy coś.

– Kalendarz na 2017. Nie wiem jak będzie wyglądać i czy nadal się będzie nazywać „kartki z datami”, myślę zmienić formę i w ogóle szyszko.

– Jak starczy czasu, to porobię jakieś stare rzeczy co mam pootwierane, zaplanowane i tak dalej, ale pewnie nie starczy, w związku z czym rok 2016 ogłaszam rokiem Kapitana Cienszko, który doczekał się redesignu i jest teraz męski w sposób ostateczny.

cienszko

Rozkminy.

Rozkmina była na przykład taka, żeby się skupiać na dokańczaniu rzeczy. Niby kurde logiczne – zacząć rzeczy, dokończyć rzeczy. Niestety zaczynanie projektów to pasja i potrzeba serca, a dokańczanie to potrzeba umysłu i ogólne – MEH. W każdym razie starałam się cisnąć finalizowanie projektów, odkładać jedne na rzecz drugich. Finał tej imprezy taki, że prawie rok nie tknęłam np. pisania książki. A przecież lubię moja książkę, toć to niedopuszczalne tak jej nie ruszać, no. Zupełnie więc nie wiem jaką taktykę postępowania tu przyjąć i jest to na tę chwile poważny problem egzystencjalny dla mnie.

Tak więc czy dalej cisnąć fokus na dokańczanie projektów? Czy nakurwiać z poczeby serca co się tam sercu uwidzi i się pogodzić z rozgrzebaniem miliona tytułów? Czy rozpisać sobie jakiś kurde plan – x godzin pisać, x rysować tamto, x rysować siamto, a potem miauczeć, że się zmuszam do rysowania tamtego jak mam wenę na trochę siamtego?

Jeśli myślisz sobie teraz coś w stylu “Ilono, a czy myślałaś jak wyglądałoby twoje życie, gdybyś miała prawdziwe problemy?” – tak, kiedyś miałam, it was awful. Zawsze jestem dumna z takich problemów jak ten, o takie problemy walczyłam. I o dylematy typu “czy kupić metr bawełny czy od razu dwa?” (W końcu zdecydowałam, że kupię dwa, go big or go home. Mam marzenie jakieś poduszki z porysowanego przeze mnie materiału robić, choć nie mam maszyny do szycia, ani pojęcia o maszynach do szycia, ani o rysowaniu po materiale, właściwie mało o czym mam pojęcie, ale nie pozwalam by takie detale mnie powstrzymały.)

No i to by było na tyle. Szczęśliwego nowego roku i tak dalej.

– Ślimak

profilo

21
Jul
10

Wróciłam wczoraj z Animachiny.

Było dziwnie tam jechać. W busie do Katowic były płaczące dzieci, świadkowie Jehowy i ostro wymalowane starsze panie z narysowanymi brwiami, złota biżuteria aż z nich spływała. Dyskutowały o życiu swojej parafii i o tym jak Jezus buduje, a szatan Mu niszczy. Odpaliłam internet i na fejsbuniu zostałam zalana informacjami o busach, które się wykoleiły i umarły. Poczułam wówczas gniew boży na moim busie – fizycznie aż go poczułam – i wtedy zaczęło padać, i była pełna burza z piorunami i wszystkim. Jakimś cudem dojechałam w całości, ale uznaję to wszystko za near death experience…

Sam konwent dobry – pokój dobry, gamesroom dobry, poszłam nawet na kilka paneli i były dobre, katering dobry, towarzystwo dobre. Tyle co mi podpadli, że jeden panel miałam w innym budynku niż pierwszy i w tym drugim sala była nieprzystosowana do ilonek (ilonki muszą mieć małe sale, a tu była duża sala ze sceną, i z reflektorami, i wszystkim, i się czułam jak w jakimś mam talent, i miałam cały czas wrażenie, że powinnam coś śpiewać, a przecież ja nie umiem. Także zderpiłam mentalnie na całej linii).

Opowiadałam o projektach obecnych i przyszłych i takich co robię z zespołem, czyli np. o grze o  rpg kotach (mam nadzieję, że się uda to dokończyć, would b so nice).

nyania

fantasy

Ilekroć widzę ten kadr z bułką chce mi się płakać, bo jak robię takie rzeczy to jestem trzeźwa i nie mam żadnej wymówki. Wiecie, gdybym chociaż brała jakieś ciężkie narkotyki czy coś, ale nie, nie biorę. W każdym razie w kotkoświecie bułki są udomowione i są zwierzątkami domowymi i przemysłowymi, że tak powiem. Np. bułki z kruszonką się goli z kruszonki i się robi z niej swetry.

Cały projekt odbywa się pod hasłem #tomasens.

Miałyśmy jeszcze z Revv panel o rysowaniu, gdzie Revv opowiadała o rysowaniu, a ja wtrącałam jakże błyskotliwe dygresje i trochę porysowałam na żywo i poderpiłam, jak to ja. Opowiadałam głównie o mimice i rysowaniu emocji. Jakoś konwent mi się udzielił, bo najczęstszą rysowaną przeze mnie rzeczą było coś w stylu

senpai

 

Poza tym kupiłam sobie podstawkę pod kubek ze śmieszniakiem.

smieszniak

Ponadto w wyniku pójścia na jeden panel o rysowaniu i kilku rozmów czuję, iż zrobiłam pewien krok milowy w stronę królestwa ogarniętości i może teraz będę bardziej ogarnięta niż wcześniej (nie to, żeby to było duże osiągnięcie dla świata, ale dla mnie jest duże). #priceless

Może mi nawet blok na rysowanie odcinków w końcu zejdzie, kto wie ;p

-Ślimag

 

26
Apr
148

Czytam newsa, że pobożna, ciężarna aktorka po czterdziestce zamierza jechać na kanonizację*. Wpakuje się w samolot, co nie jest dla niej i dziecka całkiem bezpieczne (dla płodu w czterdziestoletniej kobiecie właściwie nic nie jest bezpieczne), ale ok., po czym stanie w wielkim tłumie ludzi, z których będą (poza aurą świętości) emanować Bóg raczy wiedzieć jakie bakterie, wirusy i grzyby z całego świata. W takim tłumie można przecież też łatwo np. zostać popchniętym, bo ścisk nieziemski. Poza tym papa (zdjęcie stąd) Podobno te wszystkie działania aktorka podejmie po to, aby pomodlić się o zdrowie swojego dziecka.

Oczywiście zrobi słusznie. Modlitwa podczas kanonizacji i w Rzymie i w ogóle ma dużo większą moc niż jakaś tam modlitwa w osiedlowym kościele. Jak idziesz do Rzymu się modlić to Bóg wie, że no po prostu nie wypada cię nie potraktować poważnie. Podczas modlitwy mimo wszystko powinno się prosić o wstawiennictwo świętych. Święty człowiek w chwili śmierci (a może w chwili beatyfikacji lub kanonizacji?) zyskuje moc słyszenia skierowanych do niego modłów. Poza tym wiadomo, że Królestwo Boże nie różni się zasadniczo strukturą od przeciętnego polskiego urzędu – przychodzisz ze swoją sprawą i wiesz kim ty jesteś? NIKIM. Jesteś zerem. Jaką masz szansę załatwić jakąś sprawę u Szefa Szefów? Minimalną. Naturalne jest więc, że szukasz pomocy kogoś, kto jest nieco wyżej w hierarchii niż ty. Jak ktoś taki o coś poprosi Szefa Szefów, to On będzie wiedział, że nie wypada cię zignorować.

Szef Szefów ma co prawda swój wielki plan dotyczący wszystkiego, i ciebie także, np. jeśli umyślił sobie, że umrzesz w męczarniach na raka, to sorry Winnetou, ale nie masz innego wyjścia jak tylko umrzeć w męczarniach na raka. No ale bądźmy realistami – jeśli się pomodlisz odpowiednio długo i żarliwie, to ten cały Plan obecny w Boskim Umyśle od początków istnienia kosmosu na pewno da się jakoś odkręcić. Everything is possibile when you believe, jak to śpiewały Mariah i Whitney.

Inna sprawa to relikwie. Relikwie są ważne. Np. taki ząb Jana Pawła II*.

– Boże, aktorka z Polski prosi o zdrowie swojego dziecka.

– Nie no, Ja tu miałem Plan przyklepany miliardy lat temu, że ono zdrowe nie będzie.

– Ale ona ma ząb Jana Pawła II.

– Aaaa, tak trzeba było od razu.

Relikwie są ważne.

Proponuję więc, jako power gamer, stworzenie Super Relikwii. Może, na przykład, naszyjnika z zębów różnych świętych. Albo idźmy o krok dalej – różańca z tych zębów? Taki różaniec możnaby założyć na obecnego papieża i on by się wtedy o coś modlił w jakiejś kaplicy świętszej niż wszystkie inne kaplice. No nie ma wyjścia, żeby jego prośba nie została spełniona. Nie mam pojęcia czemu kościół jeszcze na to nie wpadł, przecież to by była świętość do sześcianu, grożąca niemalże stygmatami i  wniebowstąpieniem jednocześnie.

Pani aktorce radzę jednak: proszę zostać w domu. Ma Pani dużo pieniędzy, proponuję więc np. wynająć za nie dziesięciu księży aby pojechali tam za Panią i modlili się w Pani intencji. Są księżmi, więc są bliżej Boga i on na pewno z większą przychylnością potraktuje Pani sprawę niż gdyby się Pani osobiście modliła. Tzn. osobiście też się trzeba modlić, ale taki power boost na pewno nie zaszkodzi. Może niech się modlą do Jana Pawła II, by ten wstawił się w tej sprawie u Marii, by ta się wstawiła u Jezusa, by ten się wstawił u Boga, bowiem napisano w Piśmie, że jest do Niego jedynym pośrednikiem. W ten sposób chyba cała drabina hierarchii będzie uwzględniona (pomijam np. anioły, bo nie wiem, czy są ważniejsze niż święci, choć na religię chodziłam).

Co do samego JP2 – z tego co pamiętam nie życzył sobie aby mu stawiać pomniki. Katolicy to jednak grupa przez Biblię przyzwyczajona do zawiłych metafor i doskonale rozumiała, że „nie stawiajcie mi pomników” jest jeno metaforą słów „postawcie mi kwadrylion pomników”. No skoro papież chce pomników, to trzeba postawić, w końcu Wielki Człowiek. Analogicznie słowa „spalcie moje notatki” – to był jeno kod na wypowiedź „wydajcie i czytajcie moje notatki”. No, kazał wydać, to trzeba wydać! Słyszałam też, że nie życzył sobie aby z jego ciała robić relikwie, papieżu, why so many metafory?

A o monetyzacji kanonizacji pisać nie będę, bo Maciek Łazowski w komiksie Głosy w Mojej Głowie wyczerpał temat.

* wierzę w tego newsa, bo nie widzę powodu żeby ktoś wchodził w internet i pisał kłamstwa.

*mam nadzieję, że z tym zębem to taki pic na wodę fotomontaż, ale w wielu miejscach w sieci o tym czytałam i boję się, że to może być prawda

UPDATE: miałam nadzieję uniknąć dopisywania tej informacji, ale coraz więcej ludzi ma z tym problemy, więc rozjaśnię – ten wpis to sarkazm. Nie zawiera moich poglądów na wiarę i działanie modlitw i tak dalej, ja tak tego wszystkiego nie postrzegam. Oczywiście, że nie uważam, że Królestwo Boże wygląda jak polski urząd. Lub jak cokolwiek ziemskiego. Przez ów sarkazm pośrednio krytykuję ludzi, którzy najwyraźniej tak tę sprawę postrzegają, bo tak się zachowują, jakby postrzegali. To samo dotyczy niemal każdego zdania w tym wpisie. Właściwie cały ten wpis jest o tym jak się tego wszystkiego postrzegać nie powinno 🙂

31
Dec
13

Ah, Nowy Rok, Nowy Rok. Wchodzę w niego jednocześnie wychodząc z wybitnie ciężkiego i upierdliwego przeziębienia, więc ani do kogoś iść, bo jak wyjdę z domu to niechybnie skończy się zapaleniem płuc, ani coś pić, bo się z lekami pogryzie i to niechybnie skończy się kalectwem albo nawet śmierdzią. Cud miód malina, powiadam.

Tak więc miałam w planach spędzić Sylwestra robiąc sobie maraton filmów o rekinach, aby nastawić sobie odpowiednią bezmózgię na dobry początek roku. Myślę jednak, że odpuszczę, bo tak samej oglądać rekiny bez drugiej osoby do wysłuchiwania moich błyskotliwych komentarzy na temat tych dzieł współczesnej kinematografii, no, to tak głupio. Ogólnie dzień 31 grudnia i noc po nim jest to czas dla mnie zawsze bardzo pechowy, więc koncentruję się na damage control i jeśli do rana nic nie spłonie / nie potłucze się / nie cokolwiek, a i moje ciało wyjdzie z tego bez szwanku, to można mówić o dużym sukcesie 🙂 Strach popracować nawet, bo czego się nie dotknę to popsuję 😀

Poza tym zrobiłam sobie taki mocno pobieżny plan na 2014. Jest bardzo naćkany i ogólnie rzecz biorąc – kompletnie nierealny i zbyt ambitny jak na tak leniwą powolną bułę jak ja. Chciałabym zrobić ze 2 papierowe komiksy, nowy kalendarz (bo dużo osób chce nowy kalendarz :)), planszówkę, 2 takie sobie projekciki już stricte tworzone przez cały Gruzteam (bójcie się ich, ja tam się strasznie boję i mówię Wam, że też powinniście), generalnie szykują się też 2 nowe projekty komiksów online dla firm @_@ A poza tym 2014 – czy to nie brzmi jak wspaniała data na jakiś debiut literacki? No w końcu 2+0+1+4=7! Taka radosna liczba! Aż się prosi żeby jej książką dowalić… ;D!

Ponieważ zdaję sobie sprawę z tego jak bardzo nierealne i zbyt trudne są to plany zamierzam oczywiście nakurwiać w nie z całą mocą aż padnę i ostatecznie wyjdzie na to, że zrobiłam nic lub niewiele 🙂 Jestę derpę i to zobowiązuje!

No ale to tak radośnie o planach, a tu wypadałoby z jakąś zadumą spojrzeć na rok poprzedni. I w sumie wygląda to nieźle. Na przykład:

ŻYCIOWO

– Wreszcie wyremontowałam mieszkanie, bo wyglądało, no, źle

kurwadramat

a teraz wygląda mniej źle 🙂 A miejscami zupełnie dobrze :D!

– Odważyłam się też iść do dentysty i to wielokrotnie, bilans tego odważenia się to wyrwany ząb mądrości, próchnica pokonana w 50% i pusty portfel.

– Znalazłam sobie lekarza, który nie wmawia mi, że muszę iść na operację. Bardzo to sobie w nim cenię.

– Rozstałam się z Marcinem, długo odkładana i potrzebna decyzja. Pomogło nam to obojgu. Na przykład Marcin nauczył się kroić chleb, bo ja już mu nie robiłam kanapek 🙂

– Skończyłam terapię i czuję się dobrze. Normalnie, rzekłabym. Doceniajcie normalność, normalność jest wielkim darem.

ZAWODOWO

– Było dużo konwentów. Zaczęłam kolekcjonować identy.

– Zaczęłam nowy komiks sieciowy, czyli Barwy Biedy. Nie wygląda tak jak planowałam, ale nie od dziś wiadomo, że projekty to istoty świadome posiadające własną wolę i czasami po prostu wiedzą lepiej jak mają wyglądać. Niedługo Barwy skończą roczek :D!

– Podłapałam dużo dziwnych kontaktów. Skompletowałam Gruzteam. Dziwne uczucie – kiedy poznałam ostatnią osobę z zespołu miałam takie kliknięcie w głowie, takie “this is it”, zrób zespół, oto zespół. Będziemy czynić zuo.

– Wreszcie zrobiłam kalendarz @_@! Od lat chciałam jakiś zrobić.

– Nie dokończyłam swojego papierowego komiksu = rozpacz 🙁

– Zaczęłam pisać książkę. Dałam kilka próbek ludziom do poczytania i opinie były w stylu, że gdyby King i Kafka poszli na gejowską orgię i mieli z niej gejowskie dziecko to to byłaby ta książka. No cóż. Mam nadzieję ją skończyć 😉

– Zaczęłyśmy pisać z mentorką “Szpital Kurewstwo”. Na obecnym etapie jesteśmy nim mocno zawiedzione – myślałyśmy, że piszemy horror, tymczasem jak dałyśmy części do przeczytania ratowniczce medycznej to zwaliła nas z nóg recenzją słowną “to wszystko prawda”. Czyli wyszło, że nie horror tylko literatura faktu. SMUTEG. Musimy się bardziej postarać +_+

No i tyle.

Mam migrenę i czekam z nią na petardy ^^

No to szczęśliwego Nowego Roku wszystkim :D!

– Ślimag

 

 

12
Dec
9

Dziś był w końcu wyczekany przeze mnie dzień, w którym czułam się odpoczęta. Kręgosłup wreszcie nie bolał, powiedziałam “dobijcie mnie” w ciągu dnia zaledwie 3 razy i to bez przekonania, cały dzień byłam przytomna i pamiętałam kim jestem. Cudowny dzień. Pomyślałam więc, że skoro już kipię energią i entuzjazmem, to sobie kurde posprzątam (rozwinięta w zlewie nowa cywilizacja już rzucała we mnie oszczepami jak byłam w kuchni). Tyle z tego mam, że znowu jestem zmęczona. Życie jest tak naszpikowane pułapkami, że to nie idzie ogarnąć.

Kontempluję “to do” listę na ten rok i z czymś na kształt dumy skreślam z niej kalendarz. Zrobione, wydane, pozamiatane. Coś niezwykłego. Wymyśliłam, że trzeba go zrobić jakoś w październiku, a teraz jest grudzień i projekt skończony. Rekord życia i wielki dysonans poznawczy. W moim życiu tak szybko się takie rzeczy nie odbywają. Wszak jestem ślimakiem.

Kiedyś u terapeuty usiłowałam wykminić o co chodzi z tym moim ślimaczeniem się i doszłam do wniosku, że jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie o relacje z matką. I naszło mnie wspomnienie o jej procesach decyzyjnych, które przejęłam. To było złe. Np. proces decyzyjny i wprowadzenie w życie projektu “oddajemy książkę do biblioteki”. Obecnie robię to tak: wymyślam, że trzeba oddać książki, biorę książki, niosę do biblioteki, koniec tematu. Z matką było inaczej. Jakoś tak: wymyślała, że trzeba oddać książki do biblioteki, opowiadała miesiącami jak to nie ma czasu tego zrobić i jak to koniecznie powinna to zrobić i że termin już minął, ale ona nie zrobi, bo nie da się, ale zrobi, tylko nie dziś, ale nie teraz i nie w tym miesiącu, a najlepiej nie w tym życiu. Ku swojej rozpaczy przejęłam ten nawyk. Do dziś pomysły na rzeczy spisywane są na wielkie to-do-liście, opowiadam, jak to bym je zrobiła, ale nie dziś, a w ogóle najlepiej gdyby się same zrobiły jakoś czarodziejsko, bez mojego udziału.

Patrzę więc w moją pracę i robię groźną minę usiłując wywołać w niej respekt, sprawić, aby zrobiła się sama. Ale nie jest wzruszona takim moim postępowaniem. Nic się nie zmienia. Fatalność.

No w każdym razie jak taki projekt się robi szybko, czyli decyzja -> wykonanie (proszę zwrócić uwagę na brak punktu “pierdolenie o Szopenie i użalanie się nad sobą”), to mam dysonans poznawczy jak to się stało. I czy ten projekt na pewno się stał i czy to jest moje prawdziwe dziecko.

Następna w projektowej kolejce: planszówka, która przeleżała w szufladzie z 2 lata, więc jest jak najbardziej najmojsza. Choć i tak nie pobija projektów leżących w szufladzie od podstawówki :)! Zasadniczo nigdy nie rezygnuję z raz zaakceptowanych pomysłów, na ogół po prostu ewoluują i ewoluują aż ledwo same siebie przypominają. Co do planszówki w każdym razie, to podpowiedziano mi kilka metod jak uratować ten projekt przed kosztami produkcji na poziomie 75zł i cieszy mnie to niesamowicie. Zwłaszcza, że miałam marzenie aby finalny odbiorca płacił za nią nie więcej niż te 75.

Ale najbardziej mnie cieszy styczniowy projekt “urlop”. 2 lata bez urlopu to był najśredniejszy z moich pomysłów. I pojadę. Jak się uda to urodziny spędzę w jakimś miłym miejscu, a nie w tej szarej brei piaseczyńskiej. Mam poważne plany co do tego urlopu. Najpoważniejszy to taki żeby nie zrobić absolutnie nic konstruktywnego. Chcę, aby wykonywane przeze mnie czynności były tak niekonstruktywne, żeby ich niekonstruktywność nie była  w istocie jedynie brakiem konstruktywności, a wręcz jej antytezą. Taki plan.

Poza tym kombinuję czy by nie przeprowadzić się do Krakowa. Nie wiem czy to zrobię, ale odgrażam się, że tak.

Ale to wszystko przemyślę po urlopie.

20
Nov
33

 

 

hell

[wpis ten zawiera niecenzuralne słowa, słowotwórstwo, marudzenie i wywody gejopochodne]

Teraz, gdy mam rozgrzebanych wiele projektów i wiele obowiązków na głowie, Wena raz jeszcze okazuje mi swą kurwią naturę. Dostarczając mi wizje. Liczne. Na temat opowieści, która pewnie by nie była tak komercyjna jak inne projekty, którym powinnam poświęcić czas.

I która jest dla mnie bardzo trudna i chyba jednak zbyt ambitna.

I która jest gejromansem. God why.

Konkretnie miałaby to być opowieść z Remim i Josephem z Barw Biedy, dramatic past, te klimaty. Chętnie bym to odłożyła na bliżej nieokreślone czasowo “może kiedyś”, ale nie wychodzi.

Historie mają swoją wolę, wiecie? Bohaterowie czasami też. Czasem dają się tak łatwo prowadzić, mają charakter uległy, współpracują, uznają twoje prawo do odpoczynku i do życia w ogóle. A czasem trafi się takie wymagające, złośliwe bydlę, które siedzi ci w głowie i kopie wprost w osobowość. A kopnięcia te podszyte są fochem i nieznoszeniem sprzeciwu.

Ta opowieść molestuje mnie już blisko miesiąc. W międzyczasie towarzyszyła jej taka przygoda, że stałam sobie w kolejce po mięso w Auchan, we łbie mi się ten gejromans dzieje, nagle paczę! a tam w kolejce przede mną posłanka Grodzka. Była niewątpliwie omenem, lecz czego? Co kosmos chciał mi przekazać…?

I siedzę. Siedzę i widzę, że timeline opowieści to jakieś 40 lat czasu jej dziania się. Najlepiej to pisać w ogóle w tonie wydarzenie->10 lat później znowu wydarzenie, ->3 dni później wydarzenie -> 5 lat później wydarzenie… No ma to sens. Nie bardzo. Zdesperowana piję więc eliksir kreatywności

sobieski

i nagle rozumiem – timeline ma być krótki! A przeszłe wydarzenia rozwiążą przecież wspomnienia i flaszbaki, tak! …

…A potem trzeźwieję i widzę, że to nie jest dobry pomysł.

Jedynym rozwiązaniem jest tu więcej eliksiru kreatywności. Mnóstwo eliksiru…

Siedzę i wkminiam się w dylemat miłosny w tej opowieści. Jestem przy tym wkminiona tak bardzo, iż dylemat miłosny bohatera staje się w istocie moim osobistym dylematem miłosnym, i tak siedzę rozdarta niczym sosna, niczym szaty Kordiana. I cierpię cierpieniem postaci fikcyjnej.

W końcu dostrzegam, że przecież ja nie umiem poprowadzić tych postaci. Nie umiem poprowadzić postaci Remiego tak, by nie wyszedł na przytulaśną pizdę, ani postaci Josepha nie umiem poprowadzić tak, żeby wyszedł na przytulaśną pizdę, ale jednak z charakterem. Ostatecznie wszystko jest za bardzo kopciuszkowate, dziewczyńskie = złe, bo broni się co najwyżej jako yaoi i to taki mocno średni. A mnie jako storytellera to nie zaspakaja i nie cieszy.

Nie mogę się nawet zdecydować na narrację. Pierwszoosobowa? To mi położy jakiśtam temat, bo o tym temacie mógłby wiedzieć tylko wszystkowiedzący narrator. To może by tak wszystkowiedzący narrator? Nie, to nie pasuje do jakiejśtam sceny.

No dobry jeżu, co za bydlę.

Na bieżąco zwierzam się z pomysłów mojej gruzmentorce. A kiedy mówię jej o Remim, a ona podsumowuje mój wywód słowami “o ja pierdolę, co za skurwysyn”, to rozumiem, że ten wątek jest dobry. Kocham moją mentorkę, ale ona nie może teraz wiele pomóc. Umarła jej rybka, którą kupiła wraz ze swym mężczyzną na początku związku. Ta rybka to był samiec bojownika. Kiedy wyciągała go z akwarium to samiczka bojownika atakowała jej rękę, jakby chcąc bronić samca. Still better love story than Marcin / Twilight / ten mój gejromans.

Boże, dżemu.

Ostatecznie napiszę to pewnie i pogrzebię w jakiejś szufladzie fur ever. Ta historia, gdy będzie już spisana, powinna odpuścić. Przynajmniej na taką mi wygląda. Ale może kłamać w tej kwestii. W końcu to złośliwe bydlę jest.

Ale z drugiej strony może by tak jakieś podanie do UE na dofinansowanie na wydanie tego komiksu (bo to by pewnie był komiks) (boję się spytać Kicię, czy ona by w ogóle była chętna to ilustrować, strach i przerażenie oh God why) za agresywne promowanie homoseksualizmu? W końcu pisać o gejach inaczej niż jednoznacznie źle to zawsze jest oczywiste agresywne promowanie 😀 (A w sumie jakiś ewentualny tom drugi można podstępnie zakończyć śmiercią na AIDS jednego z nich i nawróceniem drugiego, PLOT TWIST! to i środowiska katolickie poprą… że morał, że sprawiedliwość Boża ;P)

Mózg taki zmolestowany. Ilona taka zmolestowana. I nikt nie rozumie, że ciężko mieć w głowie takie złośliwe coś, że tu jest SERIOUS BUSINESS.

Idę pić eliksir kreatywności i płakać dalej w poduszkę.

– Ślimag

21
Sep
29

Wciąż jest u mnie w domu teraz dużo gadania o gruzteamie i redakcji Mózgojeba (Mózgotrzepa?) Polskiego. Przypomnijmy i uzupełnijmy rzeczy ustalone wczoraj:

– Dach dla gruzteamu. Chyba najstosowniejszy byłby squat w jakiejś opuszczonej fabryce gruzu. Musiałby być jednak dobrze ogrzana i posiadać dojście do internetu, ponieważ WiFi jest prawem człowieka.

– Aby zachować minimum prywatności w fabryce ustawione zostałyby metalowe boxy lub takie boxy jak w callcenter tylko z karimatami.

– Wybieg, czysto teoretycznie bowiem czasami powinniśmy tam zaznać jakiegoś sensowniejszego tlenu. Nie można cały czas bowiem oddychać tlenem bezsensownym.

– Drapak dla grafików, aby mogli drapać w drapak zamiast w siebie na wzajem.

– Paśnik z pizzą – musi być duży, szeroki, aby pomieścili się przy nim wszyscy i nie musieli walczyć o miejsce przy nim. Albo właśnie musi być wąski aby musieli walczyć o miejsce przy nim, jeszcze nie wiem.

– Poidło z colą i wódką.

– Kuweta, gruz do kuwety.

– Jakiś naprawdę duży kołowrotek, nazwalibyśmy go “kołowrotek życia” i byśmy po nim popindalali. Kto pierwszy dobiegłby do mety na kołowrotku wygrywałby konkurs. Ale nie ma wygranych. Takie jest życie.

– Wieczory kończyłyby się obligatoryjnym oglądaniem durnych filmów. Nie ma bowiem lepszego źródła natchnienia niż głupie filmy. My tu teraz z Marcinem i Ruchaiłą Robotajewicz (moją mentorką z Sosnowca) cały czas oglądamy jakieś horrory medyczne i durne komentarze nasze rzeźbią fabułę naszej opowieści, która jest horrorem medycznym właśnie.

– Istotnym elementem byłoby także szkło weneckie. Główna sala miałaby właśnie jedną ścianę zrobioną z lustra weneckiego. Ludzie mogliby kupować bilety aby oglądać nas przy pracy. Tylko nie mogliby pukać w szybkę, bo byśmy się bali.

– Gdyby inicjatywa okazała się być sukcesem moglibyśmy odpłatnie pozwalać się obserwować zespołom naukowym, np. doktorantom psychologii i innym takim. Pisaliby o nas artykuły, publikacje. Zainstalowalibyśmy wtedy wszędzie w redakcji kamery i zrobili z nich filmy przyrodnicze, dokumentalne. Zatrudnilibyśmy Krystynę Czubównę aby czytała kwestie narratora.

– Programiści powinni być trzymani oddzielnie aby mieć spokój. Powinni mieć zabawki edukacyjne i relaksacyjne. Powinni być czasem dopuszczani do głównego terrarium, do paśnika i tak dalej abyśmy mogli się z nich śmiać, że nie mają życia, a oni będą się z nas śmiać, że nie umiemy liczyć całek i będą nas obgadywać na IRCu gdzie nie będziemy mieć dostępu. Programiści są niezbędni aby przerabiać nasze pomysły na niskobudżetowe acz fajne gry komputerowe takie jak tu.

– Warunkiem pozostania w teamie byłaby mimo wszystko produktywność i wkład w nasze finalne produkty. Musielibyśmy robić hajsy, takie jest życie.

– Musiałyby być też czochradła, np. z papieru ściernego, kory drzewnej. Już o tym wspominałam jednej osobie, która wygrała casting do teamu i która jest strasznym bucem i ta osoba uznała, że zsabotuje nasze czochradła klejem. Jak widzicie jeszcze to miejsce w ogóle nie istnieje, a ludzie już robią problemy.

Ruchaiła właśnie spojrzała mi przez ramię i pyta czy ja tu projektuję super redakcję czy super obóz pracy w Korei = robi problemy. Nikt nie szuka rozwiązań tylko problemy robią 🙁

Nie wiem, muszę znaleźć chyba kogoś kto uwiedzie jakiegoś szejka arabskiego i on nam to wszystko zbuduje (zbuduje nam opuszczoną fabrykę gruzu, czujecie). Nie mam innych pomysłów skąd wziąć pieniądze na tak zacną inicjatywę. Jakiś kickstarter by chyba tego nie udźwignął, bo to kapitał początkowy straszny by musiał być. Tak więc siedzę i teoretyzuję i klnę na zły los, że jestem człowiekiem nie czynów, lecz teorii.

Smutek, smutek.

 

16
Sep
37

Zaczęło się od szukania drogi. Wprawdzie organizatorzy ofiarowali odebranie z dworca, ale spotkałam tam znajomych i uznałam, że się sama odbiorę i w ogóle idziemy jeść.

mapy

A jak człowiek głodny w Toruniu, to wszystkie drogi prowadzą do mojej ulubionej pierogarni (tej samej, gdzie kilka miesięcy wcześniej pierwszy pieróg internetu, Revv, podpieprzyła mi pieroga). Knajpa ta pozytywnie wpłynęła na nasze nastroje twórcze. Zaczęliśmy dyskutować, że w sumie te pierogi z pieca to są tak sycące, że możnaby taki wziąć do domu, przekroić na pół, zjeść pół i się najeść. Następnego dnia zjeść połowę połowy i tak dalej i cały czas być najedzonym. Uznałam, że jakby nieco zmienić proporcje krojenia powstałby pieróg Fibonacciego, pojawiły się też takie koncepcje jak pieróg fraktalny i pieróg którego wykres tworzy spiralę.

pf

Doskonałość.

W pierogarni zastały nas też rzeczy, których nie bardzo byliśmy w stanie wytłumaczyć.

krecik

A także słynny drewniany pieróg.

drewniany

No, ale miało być o konwencie ;p

Copernicon był konwentem dobrym.Posiadał liczne konwentowe cnoty, jakie cnotliwy konwent mieć powinien:

– akredytacja była szybka i sprawna, bez większych kolejek, choć na konwent przybyło ponad 1300 osób

– mimo takiej frekwencji było całkiem luźno, bo impreza odbywała się w dwóch budynkach, które miały wiele pięter i ogólnie były zabytkowe i ładne i zacne

– a między nimi było więzienie 😀 (czy tam areszt śledczy czy co to jest, jeden pies). Dzięki temu konwentowicze mieli okazję przez jakiś czas podziwiać tlenioną blondynę i jakiegoś faceta, z których żadne nie grzeszyło rozumem, a darli się w stronę tego aresztu chyba z pół godziny, ktoś im odkrzykiwał, kłócili się – teatr patologii na żywo, publiczność wewnętrznie skręcała się ze śmiechu, starała się jednak tego nie okazywać za bardzo, bo jeszcze margines społeczny w mordę da, ale to było przezabawne, trudne sprawy live action normalnie 🙂

– lokalizacja konwentu była rzut beretem od starówki, a ta toruńska jest nad wyraz urocza

– hotel dla gości jakieś 7 minut drogi od terenu konwentu, sleep room już podobno nieco gorzej, bo trzeba było z kilometr iść

O tym hotelu to się wypada jakoś szerzej rozpisać. Dostaliśmy z Mnq bardzo zacne pokoje, takie z ogrzewaniem, łazienką, fikuśnymi małymi mydełkami, ciepłą wodą, ręcznikami. Czuliśmy się tacy wpuszczeni na salony i w ogóle staraliśmy się nie epatować słomą z butów za bardzo. Ale okazało się, że to wszystko nic w porównaniu z tym jak wyglądało hotelowe śniadanie, z małymi bułkami, croissantami, nutellą i w ogóle szwedzkim stołem wszelkiego dobra.

My byli wzruszeni, że nas potraktowali jak ludzi, a nie jak humanistów. Bardzo motywujące doświadczenie ogólnie, człowiek chce zasłużyć na to całe dobro i obiecuje sobie ile to komiksów nie nakurwi jak tylko wróci do domu 😉

Mnq w końcu zrobił zdjęcie jedzenia i wrzucił je na wall Revv krzycząc coś w stylu „a jak ci smakowała dziś twoja plebejska buła z serem topionym, suko”, czy jakoś tak. W ogóle wróciłam 3 kilo grubsza z tego Torunia, ale totally worth it.

Jeszcze kończąc temat jedzenia – złota obserwacja Mnq.

pasnik

Lubię Mnq ;p

Mieliśmy razem dwa panele, pierwszy w piątek poszedł całkiem spoko moim zdaniem (dziękuję za liczne przybycie :)!), drugi nieco gorzej, był to bowiem panel dyskusyjny, akustyka sali była słaba lekko mówiąc i w ostatniej chwili osoba prowadząca wycofała się (zapewne porażona przenikliwością i naturalnym urokiem osobistym Mnq) i ten, kto ją zastąpił musiał improwizować, a stremował się chłopak i w ogóle zło. Oh well. Szczególnie zapadł mi  w pamięć moment, w którym Raczkiewicz wspomniał coś o pokoleniu wychowanym na jego komiksach, a ja z trwogą w sercu zwróciłam się do Mnq z pytaniem “a wyobrażasz sobie pokolenie wychowane na NASZYCH komiksach?”. Trwogę tę będę prawdopodobnie nosić i pielęgnować jeszcze długo…

Poszłam poza tym na aż dwie prelekcje, które były nie moje! Jak na mnie to jest bardzo dużo. Na jednym Adrian przekonywał, że dla humanistów jest praca w gamedevie (brawo Adrian, naprawdę brzmiałeś jakbyś to wierzył :D), a na drugim Xen z “po prostu kopytko” robiła przegląd webkomiksów. Też brzmiała jakby wierzyła 😀

Poza tym nawet coś sobie KUPIŁAM! To również niezwykłe dla mnie.

zakupy

W ogóle z Mad-Artisans była przygoda – rozleciała mi się torba (odpadł pasek) i stanęłam wobec mission impossible znalezienia na konwencie igły i nitki. Tak wykminiłam, że oni tam na stoisku mogą mieć, bo kiedyś widziałam jak tam na konwentach jakieś rękodzieło na stoisku uskuteczniali. Rzeczywistość przerosła jednak moje oczekiwania jednak, bo nie tylko znalazłam igłę i nitkę, ale też mężczyznę w cylindrze, który mi ten nieszczęsny pasek zszył.

madartisans

Ostatecznie torba była po konwencie w dużo lepszej kondycji niż kiedy z nią przyjechałam 😀 A jak się ludziom wcześniej żaliłam, że jest podarta i gdzie ja znajdę igłę i nitkę, to się ze mnie śmieli, kurde, że “powodzenia”! Ludzie małej wiary 😛

Na koniec jeszcze poszłam sobie z ekipą na małą wycieczkę po Toruniu (pozdrawiam Pawła, który robił za przewodnika ;)!) i nawet organizatorzy odwieźli mnie na PKP.

Podsumowując:

– organizacja zachwyciła mnie jak nigdy w życiu, dobroć i jeszcze raz dobroć

– to był zacny konwent

Dziękuję organizatorom za zaproszenie i dobroć, wszystkim pierogowym ekipom za miłe towarzystwo i każdemu kto przyszedł na nasze panele za cierpliwość do naszego chaotycznego mówienia 🙂

A teraz powrót do rzeczywistości, gdzie żrę gruz, nikt mnie nie zna i nie mam przyjaciół 😀

– Ślimok

22
Aug
55

Miałam okazję ostatnio prowadzić wiele dyskusji teologicznych i jakoś mi się zebrało na wpis na ten temat. Religia, proszę państwa.

Jak potężny procent niemowląt z mojego rocznika zostałam ochrzczona, jak to raczył określać mój ojciec „poszliśmy wygonić z ciebie diabła”. Wyszło to wyganianie chyba średnio, bo kiedy podrosłam to na mszach nudziłam się jak mops. To musiała być sprawka diabła, w końcu jak powszechnie wiadomo nieumiejętność wysiedzenia w kościele to jego sprawka.

Chyba jednak w dzieciństwie coś tam wierzyłam. Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień z tamtych lat (mówimy tu może o piątym roku życia) jest msza, z której wyniosłam przesłanie „nie grzesz, bo pójdziesz do piekła”. Ok, spoko, przemówiła do mnie ta wizja i postanowiłam, że będę bardzo, ale to bardzo grzeczna. I przysięgam Wam, byłam! Przez cały tydzień starałam się niesamowicie. Sprzątałam zabawki, wpierdalałam warzywa, full opcja. Z duszą na ramieniu, pełna optymizmu po tak niesamowitym tygodniu grzeczności, poszłam na kolejną mszę. Czego się tam dowiedziałam? Że cały mój wysiłek był o kant dupy potłuc, bo jestem człowiekiem = jestem grzeszna, nawet jak nie wiem, że grzeszę to i tak grzeszę i mam przepraszać, bo grzeszę, nawet jak szczerze nie wiem za co. Nie umiem wyjaśnić słowami, jak bardzo poczułam się oszukana, zdemotywowana i tak dalej. Obraziłam się na całą tę instytucję.

Pamiętam też, że nie mogłam pojąć, że ksiądz mówi mi jak to raduje się, że Jezus zmartwychwstał takim tonem, jakby zaraz miał umrzeć z głodu. Bywałam w wielu kościołach, na wielu mszach i nigdy te zapewnienia o radości nie brzmiały jakoś specjalnie radośnie. Jakby mi kto do mnie takim tonem mówił, że np. cieszy się, że mnie widzi, to bym chyba fochnęła i poszła uznając jego wypowiedź za sarkazm. Jaki szok przeżyłam, gdy po raz pierwszy usłyszałam gospel! Ci ludzie naprawdę się cieszyli, tańczyli, full entuzjazm. Szok kulturowy 100%. Kolejny szok kulturowy 100% gdy na jakimś forum jakiś katolik potępiał gospel, bo jak to tak, takie harce w kościele, w domu bożym…

Inna sprawa: pierwsza komunia. Mając te osiem lat nie byłam jakoś specjalnie wierząca. Miałam problem, bo ksiądz z ambony mi opowiada, że ja różne rzeczy myślę, czuję i wyznaję, ale we mnie nic z tego nie było. No ale wiadomo, „nie pyskuj, wpierdalaj kaszkę i chodź do kościoła, po prostu ci się nie chce do kościoła chodzić”. I klep wyuczone na pamięć modlitwy bez żadnej refleksji nad ich treścią („…trzeciego dnia zmartwychwstał” na przykład – dopiero niedawno ktoś mi sprzedał wiedzę co Jezus robił przez te trzy dni! Przez całe moje życie chodzenia na religię jakoś nikt o wyjaśnienie tego „detalu” się nie pofatygował). Tak więc w sumie przyjęłam komunię bez wiary w Jezusa – czy to nie jest przypadkiem grzech śmiertelny, a w każdym razie dość poważny? Jeśli tak, to jak to można odkręcić i kogo mogę pozwać za perspektywę wiecznego potępienia…? Bo może ja się teraz nawracam i mam z tym problem duchowy?

Znajomy na ten dylemat pośpieszył mi z wyjaśnieniem, że nie ma żadnego problemu, bo bodajże wg Świętego Augustyna mam duszę śmiertelną, jednorazową, duszę psa niemal, bo przecież jestem kobietą, więc wszystko w porządku 😉

31
Jul
18

W końcu się zebrałam napisać o SkierConie 😛

Konwent malutki, lokalny, ale przygotowany zacnie. Ładny informator z planem miasta i wszelkimi innymi niezbędnymi do konwentowania planami, dobra lokalizacja (dom kultury otoczony takimi dobrami cywilizacji, takimi jak Tesco, buda z hamburgerami, trochę dalej nawet KFC i McDonalds). Liczba uczestników, którzy pojawili się na konwencie przekroczyła podobno 500, dzięki czemu jeden z organizatorów wygrał zakład o wódkę 😉

Było dużo paneli o fantastyce, Star Wars i konkurs gry w LoLa, oczywiście jak to ja – na nic nie poszłam. To nie jest tak, że planuję na nic nie iść, po prostu tak jakoś zawsze wychodzi ;p

Organizatorzy wywiązali się z mojego tzw. „kontraktu gwiazdorskiego” jeśli chodzi o żelki i zacny nocleg w domu jednej z organizatorek (pozdrawiam, Nath :P), nie dostałam natomiast osiemnastoletniej dziewicy. No trudno. Za to żelek było dużo i różne… dopiero dziś skończyłam je jeść, ponad 2 tygodnie od konwentu 😀

Nie żałuję w sumie, że nie pojechałam na Balcon, choć nie spotkałam się przez to z innymi komiksiarzami (a lubię wybitnie spotykać się z Pierwszym Pierogiem Internetu, bo z nią się bardzo profesjonalnie nienawidzi wszystkiego i wszystkich 😀 I się przechodzi takie swoiste katharsis nienawiści i znów można jako-tako funkcjonować w społeczeństwie). Na SkierConie było spokojniej, blisko, nie musiałam daleko jechać (a i tak wróciłam wykończona, bo PKP = śmierć). W ogóle nie wiem jakim cudem ja ten lipiec przeżyłam, było intensywnie… Muszę chyba przystopować z tym jeżdżeniem na konwenty, bo się zmieniam w Hołdysa – zamiast robić jakiś art to jeżdżę i opowiadam jak to kiedyś zrobiłam jakiś art 😀 Na pewno na Coperniconie będę, a dalej to muszę usiąść z kalendarzem, mailem i resztkami zdrowego rozsądku i obczaić co tu da się zrobić.

No ale wracając do SkierConu:

– poznałam fajnych ludzi i graliśmy w grę 😉

– pogadałam sobie bardzo fajnie o teologii 😀

– człowiek, z którym pogadałam sobie o teologii, jak się okazuje, ma swojego mmorpg, więc może któregoś dnia mu gościnnie jakiś quest zaprojektuję czy coś 😀

– zrobiłam niesamowite zdjęcia, jedno z nich jest w sweet fociach – końcepcja 😉

– wdałam się w dyskusję o płodach, ach cóż to była za dyskusja o płodach… bardowie będą o niej śpiewać pieśni przez wiele lat

– poznałam dwa piękne króliki

k2

– jeden z nich mnie ugryzł, z czego wszyscy możemy wyciągnąć naukę, że pakowanie łap do klatki głodnego królika to jest no po prostu średni pomysł

– pojęłam smutną prawdę o życiu, a mianowicie, że między mną a piętnastolatkami jest już… różnica pokoleniowa.

kleszcz

Jakby kto jeszcze nie łapał refencji – link 😉

Kleszcz była fascynującą młodą damą, z tekstami typu „kiedyś byłam gotem, a teraz jestem nikim i dobrze mi z tym” zgasiła mnie / przegadała / ujęła swym naturalnym hardkorem chyba z 30 razy w ciągu godziny siedzenia ze mną. Rozważam zatrudnienie jej, niech po prostu do mnie mówi i “natycha” mnie niepokojem…

No i to by było na tyle 😉

-Ślimok